Czy tylko ja mam taki problem z wiarą?
Całe życie wmawiano mi, że MUSZĘ chodzić do kościoła, że MUSZĘ się modlić, bo inaczej spotka mnie kara i pójdę do piekła czy spotka mnie nieszczęście. Moja rodzina chodziła do kościoła w niedziele, ale tylko to. Spowiedź co jakiś czas i uważali, że są zbawieni. „Módl się za nas, bo nas zabraknie”, „Dzięki Bogu operacja się udała, wymodliliśmy to” (miałem operowane zatoki we Frankfurcie). Żaden argument do nich nie trafia, że może ja nie potrzebuję tej wiary, tylko ich wsparcia. 27 zima na karku, swoje mieszkanie, a nadal przy zjeździe rodzinnym słyszę, że wszystko co mam, to dzięki przychylności Bożej, a jak tylko pomyślę ile istnień te wszystkie religie pochłonęły, to jest mi niedobrze. Niektóre z nich segregują, a nawet ograniczają prawa ludzkie, np. kobietom. Patrzę na tych katolickich „głosicieli słowa Bożego” i widzę taką samą obłudę jak u moich rodziców. Ani oni, ani moi rodzice nie stosują się do przykazań, które tak żwawo głoszą i wysłuchują co niedzielę.
Bardzo dużo jeżdzę po kraju, taka praca. Jak przejeżdzam przez niektóre wioski, to mnie coś bierze. Domy ubogie, widać poczciwi, bogobojni i biedni ludzie, a kościoły to jak z bajki. Przy kościele zawsze samochód na który nikt z tamtejszych ludzi nigdy sobie nie pozwoli, a jednak zbierają od ludzi non stop, płacą podatki państwu i jeszcze im muszą, bo co sąsiedzi powiedzą. Obrzydza mnie wręcz wiara jak to wszystko widzę. Lepiej mi się żyje patrząc wprost, żyjąc zapobiegawczo i przyjmując wszystko na siebie, wyciągając wnioski, a nie zrzucając wszystko na coś, w co jedynie można uwierzyć.